środa, 8 października 2014

czwartek, 4 września 2014

Jeden Doba to zdecydowanie za mało...


Ten człowiek powinien być przykładem dla każdego, który nie wierzy w swoje możliwości. Ma 68 lat i poza tym, że przepłynął kajakiem Ocean Atlantycki jest tak pozytywny, że potrafi zarażać energią innych. Sto lat Panie Doba!
Doba nabrała zupełnie innego znaczenia. 24 godziny powinniśmy od dziś kojarzyć wyłącznie z nazwiskiem tego podróżnika. Wigoru, energii i poczucia humoru oraz kondycji powinien mu zazdrościć niejeden nastolatek. I nie chodzi tylko o zazdrość, Olek udowodnił, że w życiu nie ma rzeczy niemożliwych, a jeśli opracujemy plan i będziemy do niego dążyć - mamy szansę na realizację wszystkiego. Dosłownie. 
Bo przecież czym jest pokonanie w prostej linii około 9 tys. km. Oceanu Atlantyckiego kajakiem? Olek wyruszył z Lizbony a swoją podróż zakończył na Florydzie. Podróżował od 5 października 2013 do 19 kwietnia 2014. Po drodze napotykał na przeszkody - miał problem ze sterem i urwały mu się, jak mówi: "pałąki", służące do stabilizacji kajaka. 
Olo z Polic, bo tak woli o sobie mówić, spotkał się z fanami w Warszawie, w klubokawiarni Plażowej 27 sierpnia i opowiadał o swojej wyprawie. 
To człowiek pełen charyzmy, pozytywnej energii i nieprzeciętnego poczucia humoru. W zasadzie Olek spokojnie mógłby prowadzić podróżniczy stand-up, bo to w jaki sposób opowiadał o swoich dokonaniach, powodowało że publiczność śmiała się do łez. 
Olo jest pełen dystansu do otaczającej rzeczywistości, nie widzi żadnych barier w realizacji swoich marzeń, no może poza sceptycznym podejściem żony i możliwościami finansowymi. Ale jak sam opowiada - i z tym da się uporać. Bo właśnie na pytanie, czego najbardziej bał się podczas całej wyprawy - odpowiedział: "Kiedy już miałem wszystko w jednym paluszku.
Całe przygotowania, opracowany plan, pomysł, to wtedy przyszedł ten strach. Że muszę o wszystkim powiedzieć swojej żonie". 
Małżonka była także na spotkaniu. Siedziała wśród publiczności, spokojnie i cierpliwie wysłuchując jego historii. Później, pomagała Olkowi w sprzedaży książki (jak mówi autor: "pierwszej i być może ostatniej"). Każdy mógł po spotkaniu uzyskać egzemplarz wraz z dedykacją Aleksandra. 
"A jak był Pan zabezpieczony na ewentualność choroby?" - padło pytanie od publiczności. - Przed wyjazdem byłem u dentysty. Zrobił mi półgodzinne przeszkolenie, co mam sobie zrobić, jak zrobić zastrzyk, żeby lepiej się poczuć. Po tej wizycie mogę spokojnie być licencjonowanym dentystą (śmiech) - powiedział Olek i dodał: pojawiały się owszem, problemy najgorsze - z wysypką. Moje ciało podczas wyprawy było wysycone solą, dlatego - szczególnie tam, gdzie nie miałem dostępu powietrza, czyli na udach i w pachwinach, miałem ogromnie drażniącą wysypkę. Ale jakoś przetrwałem - puentuje Olek. 
W trakcie wyprawy przez Atlanyk Olo stracił łączność na 47 dób. Na szczęście nic się mu nie stało. Z uśmiechem wspomina też sytuację, kiedy jego GPS nadał fałszywy sygnał alarmowy. W okolicach wybrzeża Europy. 
- Zobaczyłem, że zbliża się do mnie wielki statek. Stwierdziłem, że na spotkanie z gośćmi muszę się ubrać [Olek podróżował półnagi ze względu na panującą temperaturę - przyp. red.]. Niestety finanse nie pozwoliły mi na zakupienie radioodbiornika, dlatego z ogromnym tankowcem postanowiłem kontaktować się najstarszym językiem świata - na 'migi'. Machałem pokazując, że wszystko ze mną i kajakiem jest ok, a oni mogą spokojnie wracać. Trwało to sporo czasu, aż się dogadaliśmy. W końcu, ze zdenerwowania nie wytrzymałem i postanowiłem postawić na najsatrsze słowo świata. "Spier..."- krzynąłem. Reakcja była niesamowita - odpłynęli od razu - wspomina Olek. 
Historie, jakie opowiadał Olo, wystarczyłyby na napisanie kilku tomów rewelacyjnej powieści. Dlatego warto po prostu odesłać do lektury samego mistrza - "Olo na Atlantyku. Kajakiem przez ocean" wydawnictwa Bezdroża. Godne zainteresowania. 
- Dziękuję administratorowi tej strony Andrzejowi Armińskiemu za tak ciekawie prowadzoną stronę wyprawy. Ja dopiero na lądzie mogłem tu zajrzeć. Emocje rejsu nawet po czasie w wygodnym fotelu przed komuterem powracają. Dziękuję Tobie Andrzeju za czuwanie strategiczne nad całością wyprawy, przesyłane informacje pogodowe a szczególnie za ponowne użyczenie kajaka na wyprawę. Andrzeju, bez Twojego wsparcia moich marzeń i planów obie Transatlantyckie Wyprawy Kajakowe pozostałyby marzeniami. Świętujemy teraz nasz wspólny sukces po bezpiecznym zakończeniu wyprawy. Dziękuję za wszystko, Olek - tak napisał na stronie swojej wyprawy w Google +. Możecie ją znaleźć TUTAJ 
Oby jego przygody dalej mogły trwać, bo dla innych to spotkanie z Olkiem jest ogromną przygodą. 

środa, 6 sierpnia 2014

PozdrOFFienia

Nie, nie napiszę ani jednego złego słowa o Off Festival 2014. Nawet jeśli bardzo bym chciała to nie potrafię znaleźć jego wad. Ale jeśli chcesz się dowiedzieć kto tam przyjeżdża, co można tam robić i jakie są ceny - czytaj dalej.



 Byłam dotąd na kilkudziesięciu festiwalach. Odwiedziłam Woodstocka, Open'era, Audiorivera i Selectora, kiedy jeszcze był w Krakowie. Zresztą na tym w Warszawie też byłam. I muszę to przyznać, z dużym uśmiechem na twarzy, nigdzie nie było tak, jak na Off-ie. 



Oczywiście, tylu hipsterów w jednym miejscu dawno nie widziałam, ale też tylu dzieci! Dziesięciolatki, czterolatki a nawet dwulatki, uzbrojone w wyciszające słuchawki, energicznie biegały po terenie festiwalu. A ten należy do wyjątkowych. Rozpoztarta kraina pośród malowniczych stawów, mnóstwo zieleni i klimatyczne zarośla. A do tego dużo leżaków, ekologicznych skrzynek, puf i wygodnych hamaków. Tam nie da się być zestresowanym. 






Muzyka 
Off oferuje doznania każdego rodzaju. W kwestii muzycznej poznasz tu country, hard rocka, japoński acid punk i poodpoczywasz przy muzyce klasycznej. Posłuchasz muzycznych odkryć z jedną płytą na koncie, ale i wyjadaczy, którzy goszczą na scenie już kilkanaście lat. W pamięci zapadły mi występy: Franka FairfieldaBelle & SebastianBo NingenBlack LipsAndrew W.K.Cerebral BallzyNeutral Milk HotelPerfect PussySlowdiveThe Jesus and Mary Chain i Rojka. Wszystkie koncerty miały jedną wspólną moc - można było podczas nich odpłynąć myślami, bez stresu że ktoś nadepnie Ci na głowę czy rękę.
Zielona okolica sprzyjała delektowaniem się dźwiękami. Słuchało się ich siedząc wygodnie w zgodzie z naturą. 





Inne strefy 
Poza muzycznymi rewelacjami na uwagę zasługuje bogata oferta gastronomiczna i rozrywkowa. Wielki wybór wegańskich przysmaków w cenach mieszczących się w przedziale 10-20zł to naprawdę festiwalowa rzadkość. Do tego niebanalne trunki. Lepiej się jednak skupić na sferze innych rozrywek. Off to miejsce, gdzie poznamy niszowe wytwórnie płyt, możemy porozmawiać z artystami i zrobić sobie z nimi zdjęcie, a także kupić biżuterię wykonaną z... węgla. 

Po raz pierwszy w historii na festiwalu pojawił się także fryzjer i golibroda. Genialna pin-upowa ekipa, miała o dziwo ręce pełne roboty. Są z Chorzowa, ale od nich warto przyjechać nawet z Warszawy. Profesjonalne strzyżenie i porady dla brodaczy, dla kobiet wyjątkowe fryzury dopracowane w każdym calu (pozdrawiam i polecam Panią Dorotę). Zdjęcia, z tego jak strzygą, znajdziecie na ich Facebooku - Szabelka & Natural Cut Team. Oni potrafią przenieść w czasie i dodać pewności siebie. 



Oprócz festiwalu 
Będąc na Off-ie nie można przegapić wycieczki po tajemniczych Katowicach. O wiele ciekawiej skorzystać z oferty spaceru z przewodnikiem (np. spacery "Rajza po Kato"). To miasto kryje wiele architektonicznych skarbów - między innymi pierwszy w Polsce wieżowiec autorstwa S. Bryły. Wszystkie ciekawostki wraz z off-ową wycieczką po najskrytszych zakamarkach Katowic pokaże wam projektant wyjątkowych toreb z architekturą Katowic (znanymi ze słynnego Geszeftu) - Artur Wosz. Jeśli macie ochotę na niezapomniany spacer odezwijcie się do niego na e-mail: arturwosz@gmail.com. 

Poza architekturą warto odwiedzić restaurację "Weranda". Tam zjemy typowe śląskie domowe specjały w cenie za zestaw obiadowy - 15zł. 

Kato(wice) to nie tylko węgiel, kopalnie i unoszący się w powietrzu pył. To miasto z duszą. Zabytkowe kamienice, kręte uliczki, wszechobecny luz. Jeśli chcesz odpocząć - pamiętaj, że tam z Warszawy dojedziesz w cztery godziny. Za 30zł.


Więcej zdjęć z Off Festival 2014 znajdziesz TUTAJ 

Źródło: www.warszawa.naszemiasto.pl









poniedziałek, 28 lipca 2014

To oni strzygli Górskiego, aktorów i polityków

Z zewnątrz miejsce wygląda niepozornie. Duże, szare od kurzu okna a w nich firanki, plastikowe paprotki i dwa "oldschoolowe" plakaty fryzur z okładek dawnych żurnali. Pierwsze skojarzenie? Mieszane uczucie. Ale tu, na Grójeckiej, kryje się czar. To oni strzygli Górskiego, aktorów i polityków.









 - Jakie są tu ceny? - Co łaska. U nas to tak, jak u księży
- A są jakieś promocje? - Wszystko się zrobi. Czego tylko klient zapragnie
Kiedyś obok salonu fryzjerskiego na ul. Grójeckiej (tuż przy ul. Wawejskiej) były delikatesy Społem. - Tutaj przez ścianę był Dział Zamówień. Taki sklepik. Nawet od niego zostały drzwi. To było bardzo znane miejsce. Tak jak Supersam na pl. Unii Lubelskiej. Ogromne kolejki sie ustawiały - opowiada Konstanty. 






Teraz mniej 
Dzisiaj w zakładzie pracy coraz mniej. Konstanty i Krzysztof o bogatej przeszłości, niesamowitym uroku i niepodważalnych zdolnościach, narzekają na brak młodej klienteli. Chociaż z przekąsem komentują. - Młodzi przychodzą do młodych, a starzy przychodzą do starych. Mamy dużo swoich klientów, ale niestety ludzie się wykańczają... I to bardzo grozi temu miejscu. Bardzo - wspomina Krzysztof, który pracuje w swoim zawodzie prawie 50 lat. pierwsze fryzjerskie kroki stawiał w zakładzie na ul. Rutkowskiego 5 w Centrum. To tam strzygł m.in. Mistrza Polskich Kibiców - KanięOlszańskiegoUrbana, a nawet samego "Janka Pietrzaka" - jak mówi - z kabaretu pod Egidą. Dzisiaj Krzysztof jest wielkim kibicem, z tęsknotą wspomina "zżycie i wzajemną troskę ludzi z lat 70.". Oprócz tego podkreśla, skromnie i z drobną nieśmiałością, że nigdy w życiu nie jechał warszawskim metrem. 







Ja pracuję, od '67 roku. To będzie 48 lat mojej pracy. I byłem tylko w dwóch zakładach. Tu pracuję 37 lat. Na tym zakładzie urodził się mój syn – a na tamtym poszła produkcja (śmiech). Lata lecą. Pamiętam, jak sama Janowska przychodziła z dziećmi. Bardzo taka fajna, żywa. A ten jej mąż taki mały, szczuplutki, skromny i bardzo miły również. Raz go widziałem, jak jechał samochodem Grójecką, ale to było z 4-5 lat temu. Tego człowieka poznaje i widzę go nieraz, jak w telewizji występuje. W Niemczech robił jakieś projekty stadionów. To zdolny człowiek ten Zabłocki - opowiada Krzysztof. 






A jak doświadczony mistrz reaguje na nowoczesne cięcie? - Ta nasza konkurencja, nowe zakłady, to przecież otwierają ludzie którzy mają pieniądze, ale oni nie są fryzjerami! I zatrudniają takich ludzi, którzy niewiele potrafią. Dla mnie te „nowe” fryzury to jest kaleczenie zawodu. Ja byłem zupełnie inaczej uczony. Musiało być wszystko wycieniowane, równiuteńko, piękny cień, a tu – czym gorzej tym lepiej. Uczyłem się w zakładzie „Karol” też należał do spółdzielni. W niej było ponad sto zakładów. Mieściła się na Świętokrzyskiej. Na przeciwko Pałacu Kultury, zarząd – biuro. Mieli tam swoją pralnię, naprawę, maszyny... Spółdzielnia zatrudniała masę ludzi - wspomina rzemieślnik. 




Jaka jest recepta na zdrowy wygląd? 
Ja mam prawie 75 lat i nie siwieje, nie łysieje. I to jest sztuka. Nie denerwować się, nie naciągać za mocno sprawy, bo pęknie wszystko - opowiada Konstanty i dodaje: Natura jest najpiekniejsza. Wie Pani, nasz zawód to taki trochę psycholog. I chociaż trafiłem do niego przypadkiem to musze przyznać, że Politycy to takie w Sejmie łobuziaki robią „ura bura”, a potem jak przychodzą do fryzjera To spokojni tacy... Ile razy oni tu przychodzili i się wyżalali. Bo gdzie oni mieli, do kobity chodzić? Płakał niejeden na tym ramieniu! Ba, w "Dziennikach" były nasze fryzury. No i ludzie polityki je nosili, aktorzy, dziennikarze







Fryzjer, Ochota: Zakład przy ul. Grójeckiej przylega do Top Marketu. Nie obowiązują zapisy - można przyjść "z ulicy", a każdemu zostanie poświęcona odpowiednia ilość czasu. Fryzjerzy strzygą z najwyższą dokłądnością, przy okazji zalewając niesamowitymi opowieściami i poczuciem humoru. Zakład jest czynny do godziny 19:00, ale jak informują Fryzjerzy: "Czasem zostajemy kilkanaście minut dłużej. Jak ktoś jest u nas, to nigdy nie wygonimy!". Cennik i ofertę znajdziecie na jednym ze zdjęć w galerii do tego artykułu. Miejsce podzielono na część Damską i Męską. 

Fryzjer, Ochota. ul. Grójecka 51, Warszawa. 









Foto: SZYMON STARNAWSKI / więcej: http://warszawa.naszemiasto.pl/artykul/galeria/fryzjer-ochota-to-oni-strzygli-gorskiego-aktorow-i,2342308,t,id.html

poniedziałek, 7 lipca 2014

Open'er Festival 2014: Gdzie jest Jarek?

Właściwie nie wiadomo o jakiego Jarka chodziło. Żył na open'erowym polu namiotowym przez cztery dni. O drugiej w nocy, o czwartej, a czasem i w samo południe. „Jarek! Jarek!” - krzyczał tłum. Dołączali się do niego przypadkowi festiwalowicze. To tylko jedna z wielu sytuacji ukazujących życzliwość i zżycie ludzi podczas Open'er festival 2014.



Zainstalowaliśmy się na dzień przed oficjalnym startem czterodniowej imprezy. Przywitały nas występy raperów i DJ'set trwający do trzeciej nad ranem. Potem było już tylko lepiej. 

Przejąć pałeczkę 
Zwieńczeniem pierwszego dnia było złapanie, przez znajomego, pałeczki (z autografem) dziewczyny z Haim. Chociaż trzeba było nieźle się o nią siłować. Oprócz tego, z czwartku zapamiętałam genialną kolorową scenę i dobry występ Metronomy. W swoim stylu, chociaż bez słynnych uniformów, zagrał Interpol. Nadzieję na genialny festiwal wzbudził jednak występ The Black Keys i tekst, że „jesteśmy lepszą publiką niż na Glastonbury”. Oprócz tego zespół obiecał swoje przybycie, w lutym, do Łodzi. 



Powrót do Polski obiecał też Jack White

Banda wykręconych 
Spośród wielu opener'owych gwiazd powrót do Polski obiecał też Jack White. Cała banda wykręconych muzyków - gotycka skrzypaczka, piękność o fryzurze rodem z lat 30., czarnoskóry klawiszowiec wyginający w przedziwny sposób usta tworząc improwizacje, niesamowity blondyn w stylu maga, kapitalny perkusista i sam wokalista - wamp, jeden z symboli współczesnego rocka. Do tego cała gama kawałków, które znamy nie tylko z twórczości jednej formacji. Przed koncertem White'a znanego z tego, że nie cierpi smatfonów unoszących się ponad publiką, ukazało się ogłoszenie na telebimach z prośbą o nierejestrowaniu wydarzenia telefonami.


Polacy i tak byli sprytniejsi. Oprócz tego tłum na każdą basową linię melodyczną podobną do tej z kultowego „Seven Nation Army” reagował okrzykami. Ale i tak było bosko. 

DUŻO ZDJĘĆ i RELACJE znajdziesz też w specjalnym serwisie: Opener festival 

Dziękuję Faith No More za niesamowite aranżacje, Pearl Jam za to, że zagrali dwie i pół godziny w przepięknym stylu, Wild Beasts za romantyczną atmosferę, Foals za energii moc, Bocce za genialne przesłania wprost z ekranów, The Afghan Whigs za to, że byli. Przepraszam Phoenix – po czwartej piosence usnęłam. Dodatkowo dziękuję za „alter kino”, dzięki któremu mogłam posłuchać i powspominać The National, którego po genialnym warszawskim występie, zabrakło mi w tym roku na Open'erze. 

Kpina. Gorąco. Zimno 
Można mówić, że za drogo... Niektórzy narzekali na organizację. Inni na pogodę. „Za gorąco. Płatne prysznice, a w zwykłych zimna woda? Kpina...”. Wydaje się, że już taka nasza mentalność. Chociaż i tak mam nieodparte wrażenie, że festiwalowa aura zamienia mieszkańców naszego kraju w ludzi przemiłych. Pomagających sobie wzajemnie, żartujących i otwartych na nowe znajomości. Taka atmosfera z pewnością „bierze górę” na polu namiotowym. Przynajmniej od sześciu lat. I zaraża,co słychać - nawet w CB radiu - podczas trzygodzinnych korków na autostradzie.


Źródło i więcej zdjęć: http://bit.ly/1mB1s9A

wtorek, 24 czerwca 2014

Jak kupować gramofon i winyle?

Hey Joe. Warszawa, Śródmieście. Widzą go codziennie miliony przechodniów poruszający się po ulicach Centrum. A tam kryje się perełka. Chociaż sklep ma pewnie z półtora metra szerokości, to znajdują się w nim miliony płyt. O tym - po co i jak kupować winyle oraz na co zwracać uwagę poszukując gramofonu - rozmawiałam z właścicielem sklepu, Krzysztofem Nieporęckim.



Czy według Ciebie Internet zawładnie muzyką?

Niekoniecznie, szczególnie jeśli sobie uświadomimy, co kupujemy i ile za to płacimy. Ludzie powoli uświadamiają sobie, że nie wszystko co mówi się im w reklamach, to prawda. Mówiło się w pewnych kręgach, że „empetrójki” są wygodne i tanie a winyle drogie i niewygodne. Jednak ta teza przemilcza dosyć istotny fakt, że winyle mają fizyczną formę, są obiektami (przedmiotami), które można postawić na półce, kontemplować ich okładki itp. Natomiast formaty komputerowe, pozostają wirtualnym „czymś”, czego nie uda nam się wziąć do ręki ani przytulić. Obcowanie z nimi przypomina trochę głaskanie kota przez internet, czy uprawianie wirtualnego seksu, (jak większość namiastek) - nie kręci. 
Natomiast co do ceny, bywa różnie.
Dam przykład:
Kupując winylowy LongPlay, (żeby nie było zbyt abstrakcyjnie weźmy konkretny), znany album lubianego artysty… niech to będzie np. „Hounds of Love” Kate Bush wydajemy na taki LP w bardzo dobrym stanie (tłoczenie z epoki) 25-40 zł. Zobaczmy co oferuje nam Internet, jako przeciwwagę dla LP. Strona Amazon, popularny portal na którym możemy zakupić legalnie album Kate Bush w wersji elektronicznej. Zakupienie 12 pojedynczych utworów w cenie 0.99 funta za sztukę daje 11.88, ale jeśli jesteśmy zainteresowani zakupieniem całego albumu od razu, jest zniżka 4.99 (przy średniej cenie funta 5,2 daje to 26 zł). Czyli cena nie różni się za mocno od LP. Ale przeanalizujmy jeszcze jeden wariant. Co się dzieje gdy pochopnie zakupiliśmy album który nam się nie podoba albo znudził nas po kilku przesłuchaniach? Jakie mamy opcje pozbycia się tego nieinteresującego nas już materiału? Winyl można sprzedać koleżance, dać komuś w prezencie lub sprzedać z drobną stratą w second handzie. A co można zrobić z mp3, którego już nie chcę? Popularna odpowiedź brzmi – „Mogę sobie skasować”. Ale pojawia się pytanie dlaczego nie mogę pozbyć się legalnie, czegoś co wcześniej legalnie zakupiłem? Wniosek z tego - że chyba jesteśmy przez kogoś robieni w konia. Jeśli jesteś fanem i zbieraczem muzyki to chcesz ją poczuć, dotknąć. Dlatego nawet wygląd i zapach okładki są tak ważne.


Co zrobić, aby nie kupić gramofonowego bubla?

Uważam, że kupienie nowego gramofonu produkcji chińskiej, to strzał we własne kolano. Ponieważ obecnie produkuje się sprzęt, który ma się wkrótce zepsuć. Głębszy sens ma zakupienie wiekowego, wypróbowanego sprzętu w dobrym stanie. Jeśli ma dobrze brzmieć, lepiej by nie był to sprzęt produkcji polskiej. Zauważyłem że najlepiej sprawują się gramofony firm z Japonii, Niemiec i Szwajcarii i te polecam.


Jakie parametry powinny spełniać stare gramofony, by warto się nimi zainteresować?

Powinny być w pełni sprawne! Do lat 90. robiono sprzęt, który miał grać do końca świata a nawet dłużej. 
Można, więc używać starych gramofonów, bez ryzyka że rozpadną się w rękach. Kilka uwag, na co zwracać uwagę:
- Wkładka/igła musi być w dobrym stanie i odtwarzać pełne pasmo muzyki,
jeśli tak nie jest, od razu to słychać. Zwykle znaczy to że trzeba zmienić igłę.
- Zakupienie igły nie jest wielkim wyzwaniem. Podstawowy, dobry model Audio Techniki 
czy Shure’a, można nabyć w przystępnych warunkach w cenie 70-90 zł. 
W tym kontekście dziwi że ktokolwiek chce kupować marne polskie wkładki Fonicki, 
których cenę winduje się do 80 zł i więcej.
- gramofony muszą „trzymać” obroty (czyli nie przyspieszać i nie zwalniać)
- dobrze jeśli opuszczanie/podnoszenie ramienia ma tzw. funkcję hydrauliczną,
czyli opada po woli na powierzchnię płyty gramofonowej.
- nacisk na płytę warto ustawić na poziomie 1,5 – 2 gramów.
Dalej zaczynają się już kwestie estetyki. Np. jedna klientka zapytana o oczekiwania
względem gramofonu powiedziała, że: „byłoby dobrze gdyby był nieduży i czarny!”


Jak jest z brzemieniem i pielęgnacją winyli? Kiedy wiemy, że ta płyta to „skarb”?

To temat rzeka. Chyba nie ma lepszej opcji oceny dźwięku muzyki płynącej z płyt, niż ta „na słuch”. Zauważyłem, że ludziom podoba się przede wszystkim w dźwięku z winyli, jego soczystość, 
wyrazistość, naturalność – czyli to, że nośnik ten oddaje bardzo wiernie szczegóły, które słyszymy na sali koncertowej. W zakres pielęgnacji wchodzi przede wszystkim dobre obchodzenie się z płytą i okładką. Dotykamy jedynie labla (czyli naklejki znajdującej się w środku) oraz brzegów płyty, 
a nigdy rowków, na których zapisany jest dźwięk. 

Przechowujemy w suchym miejscu, ale z daleka od źródeł ciepła (w tym słońca).
Płyta powinna być przechowywana w okładce (gdzie jej miejsce), wraz z wewnętrzną kopertą. 
Jeśli kupimy płytę „po przejściach”, np. brudną, trzeba ją domyć, aby uzyskać optymalne brzmienie. Maszynki do mycia to osobny temat, ale usunięcie kurzu i zacieków, przy pomocy chusteczki higienicznej i wody (np. utlenionej), nie zaszkodzi.

A co do skarbu i tego co jest dla kogo dużo warte, to następny temat bez końca.
Są takie przypadki, że wymęczona, porysowana płyta Ewy Demarczyk (obiektywnie mało warta),
jest nam bliższa niż czteropłytowy (wypasiony) box Metallicy (mimo że na 180 g. winylach, zremasterowany). Bo np. na obwolucie płyty Ewy Demarczyk mamy odręczną dedykację od swojej pierwszej miłości i jest to bezcenna pamiątka. Jak to mówią „Tam skarb twój, gdzie serce twoje”.


Słowo na koniec od Hey Joe:

Nie jesteśmy miejscem, które potrzebuje czystego kontaktu z nowoczesnością, ale go też nie unikamy. Prowadzimy Facebooka i nagraliśmy kilka, przydatnych dla kolekcjonerów, filmików na YouTube”.

czwartek, 5 czerwca 2014

Jak poradzili sobie studenci?

Drugi dzień Ursynaliów 2014 minął pod znakiem głównej gwiazdy festiwalu – Mastodona. Jeśli masz odmienne zdanie, z chęcią je poznam.




Występ amerykańskiej metalowej formacji konkretnie zakończył studencki festiwal. Mimo skromnych problemów z nagłośnieniem, które wydawałoby się zostały naprawione pod koniec występu zespołu, to było genialne widowisko. Ogromne brawa należą się oświetleniowcom. Mastodon zagrał głównie kawałki z nowej płyty oraz przekrój najsłynniejszych dawnych utworów. Zabrakło bisów, ale formacja obiecała, że wróci do Polski w zimie. Kapitalny popis dał perkusista (uważany nie przez przypadek za najlepszego metalowego bębniarza), który podkreślił, że co roku polska publika ich zaskakuje i kochają grać dla Polaków.

Przed headlinerem zagrał Hunter. W tradycyjnym dla siebie mrocznym stylu, rozkręcił publikę. Na koniec jego występu pojawiły się nawet fajerwerki.

Jak na studencką imprezę trzeba przyznać, że Ursynalia 2014 mimo zeszłorocznych nieprzyjemności, były bardzo dobrze zorganizowane. Chociaż zebrało się mniej osób niż w poprzednich edycjach, to trzymamy za samorząd Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego ogromne kciuki. Dobra robota!

Organizatorzy zapowiadali, że uzyskane z tegorocznej edycji fundusze zostaną w całości przeznaczone na przyszłoroczne gwiazdy (jeśli nie wydarzy się żaden „zgrzyt”). Obyśmy za rok mogli zobaczyć na dużej scenie takie gwiazdy, jak... hm... Metallica?